ino kto doradziół, to sie uzywało. Ale to wólo Bosko syćkiem rządzi.
— Hej! — przyświadczyły kumoszki.
Ksiądz wzruszył ramionami, otulił się w futro szerokie i wyszedł przed cień.
— No, Wojciechu, jedziemy!...
Wojciech rzucił „zeleźniocek“ z mlekiem, wziął biczysko i ruszył ku sankom. Zawrócił na miejscu...
— Siadajcie, jegomościu!...
— Jedź, jedź... Ja zejdę na dół, za potok... Jeszczebym gdzie karku nadkręcił po tych wertepach śnieżnych.
— No, to jegomościa sprowadzimy! — ozwało się paru gazdów.
— A dobrze...
Kobiety znów rzuciły się do „jegomościa“, by ucałować ręce na pożegnanie, które on niechętnie na mróz wysuwał.
Sanki ruszyły, zapadając w zaspy co chwila, a ścieżyną, wydeptaną przez ludzi, którzy zwykle „gęsiego“ chodzą do kościoła, toczył się w szerokiem futrze „jegomość“, za nim paru gazdów, odzianych w krótkie kożuchy.
Tymczasem ludzie przeszli z sieni do izdebki i otoczyli chorego, dręcząc go najrozmaitszemi pytaniami. On wysilał się i odpowiadał, bo „kto wie, cy ich jesce uźry“, czuje, że go „ino tela z tego“ na świecie...
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.