Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

— Toście destament robili? — spytał kumotr daleki.
— Robiół... pisorz...
— I wasej-eście zostawili syćko?
— Ehę!...
— A dzieciskom nic? — spytała ciekawie kumoszka.
— Jak bedą matki słuchać, to będą mieć... Dyć ona nie bedzie wiekować na świecie...
Starszy chłopak patrzył się bezmyślnie na ojca, a dziewczynka płakała pod oknem... Mały Józuś pobiegł za matką do piekarni.
— Hej, dzieciska! — począł biadać chory. — Zeby mi Pon Bóg doł tela zycio, coby to odrosło! A tak — matce bieda... Nie popchną, nie przyźrą koło chałupy... Matce bieda!... Zeby je choć słuchały...
I dwie łzy wzruszenia wytrysły mu na powieki. Wtem kaszel porwał go suchy i dławił parę minut. Twarz zczerniała od wysiłku, od szamotania płuc... Opadł powoli głową na „zagłowek“ i osłabiony, patrzał wkoło po zebranych...
— Z cego wom tyz to tak wlazło do tych piersi? — zagadnęła go najbliżej stojąca kobieta.
— Et... — zatknął się, wargami ruszał, a głos ugrzązł w gardle.
— Dejcie pokój, nie pytojcie!... Widzicie, ze kumotr słabsi. Godanie ich męcy — zauważył rozumnie starszy z gazdów.