Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

wilije za umarłych. Ksiądz plebon nie chcioł tani przystać, jak za trzydzieści. Prosę go, zeby tyz co opuściół, bo i na nas bieda, a jegomość mi pado, ze za dwadzieścia to nawet na smentorz nie odprowadzi... a tu jakoz bez odprowadzenio chować! Przecie my tyz katolicy. Musiałach hań od kumotra pozycyć i zanieść jegomościowi. Sprzedom krowę na jarmarku, to im oddom. Ale coz było robić? Kie trza, to trza, a chciałach koniecnie, zeby go tyz ućciwie pochowali! Dyć zasłuzół na to... — I zalała się łzami na nowo.
— Nie krzyćciez, kumosiu! — pocieszały ją inne — dyć sie wom już nie wróci! To darmo... Juz musicie przyjąć, kie tako wólo Bosko...
Wdowa uspokoiła się powoli, gdy starzy, „zeby sie im nie cnęło siedzieć, coby nie zdrzymnęli“, poczęli kolejno opowiadać różne historje, mające związek ze „śmierzcią“.
Więc stary Jontas, gdy już inni skończyli, tak zaczął:
— Kiedy mój nostarsy syn, dyć go znocie, słuzół przy ułanach, pojechoł z całom kompanijom na Węgry, ka ich starsi posłali. Było to, wicie, wtedy, kie Segedyn zaloła woda, bo akurat mi opowiadoł, ze stoli pod Segedynem, coby ratować mieszkańców... No i wicie, on stoł ze swoim śwadronem w jedny wiosce, ino se ni mogę zbocyć, jak sie ta wieś nazywo... No, ale niech sie nazywo, jak chce. Dość, ze tam było... On, wicie,