lezy... Myślę... cyby gopa spadła z krzasła, bo sie to, wicie, za dnia bieliznę susyło... i posłach podnieść. Lezało wom tak, jak poswijono łoktuska...[1] Schylom sie po to, kiedy ono, wicie, podniesło sie samo ze ziemie i posło powietrzem ku tetaizbie...[2] Coś mnie wzdrygnęło... Wróciłach sie zaroz do izby i jescech dobrze drzwi nie zawarła, kie z tetaizby wpado kumoska i pado z krzykem, że ij dziecko umarło... No, wicie sami, co to było...
— Hej! — odezwało się kilku z drżeniem w głosie.
A dzieci trwożnie pozierały, to ku drzwiom, to do okna, czy tam „cego biołego“ nie zobaczą...
Opowiadania poczęły się wysuwać jedne z drugich i przesiedzieli tak noc całą... do rana, a nikt się nie zdrzemnął, jedna wdowa tylko, ukołysana strapieniami, „zemzała“ na chwilkę...
Świtać poczęło i ranek się robił. „Kurniawa“ ustała... mróz tylko skrzył się po śniegu gwiazdkami, a od wschodu słonka „obezgło się“ na pogodę...
Ludzie się poczęli rozchodzić do domów, by zjeść co, ogarnąć się i przyjść znów odprowadzić nieboszczyka do kościoła i na cmentarz...
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.
✽