bić, piersi żywo wznoszące się, jako ta piana na potoku, nóżki okrągłe, czyste... Pewno z wody wyszła.
— Nie, ty nie jesteś Nirwana... — rzekłem głośno.
— A co to za jedna? — pytała ciekawie.
— Taka panna z galarety.
— A ładna?...
— O i bardzo!... Ma dużo kawalerów.
— I pana między nimi?
— Mnie nie. Nie chcę im wchodzić w drogę...
— Dobrze pan robi. Nima to ka indziej panien?
— Tereniu! świetnie mówisz!... — rzekłem z zapałem. — Gdzieś była? coś robiła?
— Byłach na potoku, polewałach płótno.
— Kąpałaś się?
— Ino po kolana.
— Czy zimna woda?
— Nie zimna, ale sie pstrągów boję.
— Świetnie mówisz — powtórzyłem wstając. — Tereś, będzie na noc pogoda?
— O bedzie, bedzie... obezgło sie od zachodu. Tańcujemy, jaze gwiazdy będą spadać!...
— Pewnie bez zazdrość?
— A choćby, ale bedą! Jasiek od Grzędy obiecał grać. Jak on prześlicnie gro?... Słysoł pan kie?
— Nie.
— To pan usłysy. No, ale takie muzyki, to pan i w Krakowie nie widział!...
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.