Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

Powiedziała to z takiem przekonaniem, żem się wcale nie odważył oponować.
Słonko już było nad górą, kiedy ruszyliśmy ku chałupie.
— Panu sie pewnie jeść chce? — zagadnęła Tereska.
— Po czem poznajesz?
— Bo pan taki zasmucony...
Uśmiechnąłem się.
— Prawda, żem zgadła?
Nie zaprzeczyłem, choć w tej chwili nie myślałem o maślance. Weszliśmy na „osiedle“. Wieczór się szybko robił. Słonko spadło za góry i już mrok wschodził coraz czarniejszy. Bydło pasterze przygnali z pastwisk. „Gaździna“ z córką doiły krowy; ojciec „strugał“ konewki, gwarzyłem z nim, siedząc na końcu ławki.
— Ile takich konewek na dzień zrobicie? — spytałem.
— Dwie, a casem trzy.
— A po wiele sprzedajecie jedną?
— Po dwie sóstki.
— To tanio.
— Ho, moi kochani! Trza czasem i za piętnoście centów sprzedać, jak bieda dozynie, a na sól braknie...
— Wam, myślę, nie brakuje? Przecie grunt niemały...
— Coz z tego gruntu, kie do niego ciągle trza