ustroiły wieczerzę. Jedna miska ziemniaków, druga kwaśnego mleka. Szampańska kolacja! Jedliśmy drewnianemi łyżkami, gwarząc wesoło. Jeden tylko „wypadek“ przerwał lekki tok pogwary. Mały Jaś „zatknął sie“ jadłem, czyli, jak mi gaździna tłómaczyła, ziemniak wpadł tam, gdzie miało iść mleko, a mleko poszło tam, gdzie miał wpaść ziemniak...
Nie zrobiło to na mnie jakiegokolwiek wrażenia, bo raz — nerwy mam jak postronki, a powtóre jeszcze lepsze „kawały“ widziałem „na wielkim świecie“. Ale otoczenie moje było w strachu, by się Jaś nie udławił. Szczęściem radykalne lekarstwo poskutkowało. Ojciec „zwalił“ chłopca pięścią w kark i natychmiast owe rewolucyjne pierwiastki wróciły. Jedliśmy dalej bez „wypadku“.
Po wieczerzy, późnym już wieczorem, ruszyliśmy wszyscy ku borom.
Noc była śliczna. W księżyca świetle błękitniały lasy, szarzały wyręby, a zdala występowały zdziwionemu oku olbrzymie, mroczne góry. Szczyt łączy się ze szczytem i dziwna potęga jakaś przybija myśl... Mdłe światło łagodzi jaskrawość dniowych barw, magnetycznie pociąga duszę, upaja i zmienia twardą rzeczywistość w jakiś zaczarowany kraj... W naturze mglistość, senność rozkoszna... Zorza na zachodzie czerwieni
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.