Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

łupy!“ A Marcysia „ani słówecka“ mu nie napisała. Tęsknota parła go do swoich, chciał choć „zaźreć“, by odetchnąć przy Marcysi choć z miesiąc, ze dwa... i wyjechał.
— Oj Marcyś, Marcyś!... — zakończył wirujące myśli.
Wchodzi prawie ścieżyną na swój grunt... Ścisnęło mu się serce, gdy patrzył na puste tłoki... Dookoła faluje złociste zboże, ino na jego gruncie nic... Tak goło, jak po zbiórkach.
Zaszedł pod swoją chałupę. Bezsilny prawie upadł na próg i oparł się plecami o drzwi... Z głową, zwieszoną na piersi, wyglądał jak żebrak, kiedy czeka, „rychło z pola gaździna wróci“. Myśleć nawet nie mógł; podniósł głowę po chwili i obejrzał się po „osiedlu...“[1]. Wszędy pusto, obora otwarta, ani „patycka“ w siągach!... Pewnie sąsiedzi rozkradli.
Łzy spływały mu do serca — i tak mu było ciężko, jakby sumienie kamieniem przywalił... Siedział tak nieruchomie, a jęk ciężki, jakby „z podsienia“ wydobył mu się z piersi...
Wiem, jak na odpowiedź tej niemej bez słów rozpaczy, zahuczało od stodoły, koło której wiodła do wsi dróżyna:
— A kto tam tak stęka?...

Jęk jeszcze boleśniejszy był całą odpowiedzią.

  1. Osiedle — podwórze; miejsce wśród zabudowań gospodarskich.