Takie myśli pogmatwane przesuwały się po głowie dwudziestoletniego młodzieńca, bez ładu, jak jego pragnienia;... a tam w sali bawią się wesoło, nikt nie zauważył tego, że jeden z wesołych młodych już od godziny zniknął... Chyba jedna osoba, która zaniepokojonem okiem ciągle ku drzwiom poziera. Wreszcie, niecierpliwa, wymknęła się z koła adoratorów i kołując po sali, zwinnie jak ptaszę, popłynęła ku drzwiom i niepostrzeżenie znikła za niemi...
Na ganku stał w poprzedniej pozycji młodzieniec i kto wie, czy myśli dalej rozsnuwał, czy też piersią i oczyma pił czary nienaturalnej... natury. Drgnął i przeczuciem wiedziony zwrócił szybko głowę ku otwartym drzwiom, gdzie stała młoda osóbka.
— Przepraszam... myślałam... — wyszeptała nieśmiało i nie wiedziała, jak dokończyć.
— To ja przepraszam, panno Marjo... żem opuścił wasze miłe towarzystwo...
— Miłe? widać, że nie bardzo miłe, kiedy się pan Władysław ulotnił...
— Taka cudna noc!... — przerwał w zachwycie Władysław.
— I dla tej nocy... — zacięła się panna Marja.
— Wyszedłem... — odpowiedział. — Zresztą pani i tak się bezemnie świetnie bawi... Tylu adoratorów!... — rozśmiał się nerwowo.
— Myśli pan?!... — zaprzeczyła.
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.