— E, kis to djabli tak jęcą! — rozległo się Marcinowi nad uszami... Podniósł głowę i spojrzał do góry.
Przed nim stał barczysty chłop, odziany przyzwoicie, o twarzy czerwonej... Znać, że lubił „pociągnąć“. I teraz był widać „zakropiony“, pochylał się bowiem na bok, jak smerek wiatrem kołysany, a wpatrywał w siedzącego Marcina.
— A, to wy, wójcie... — szepnął młynarz.
— Zgadliście, jo tutejsy nocelnik. A wy coście za jedni? — zagadnął wójt przepitym głosem.
— To mnie nie poznajecie?...
— A nie.
— Młynarz Marcin...
Wójt wpatrzył się bliżej.
— Raty Boskie!... E, skądże-ście wy sie tu teroz wzięli?
— Prosto z Hameryki...
Wójt wyciągnął rękę i uścisnęli się.
— No, prędzy-bych sie był pana starosty spodziewoł, jak wos tu uźryć!... — mówił wójt. — Kieście doszli?...
— Dziś...
Wójt wpatrywał się w Marcina, który siedział zasępiony i przygnębiony rozpacznemi myślami, co mu wszystkie zamąciły pojęcia.
— Wiecie co? — zaczął wójt — co tu mocie siedzieć? Stało sie, co nie miało stać... Wy i tak nic nie poradzicie, choćbyście tu cały rok prze-
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.