siedzieli. Baby krzykiem nie sprowadzicie, ani tyz nie naprawicie skody, choćbyście korzec łez wytocyli!... Ot, lepi chodźcie do mnie, ogodomy całą tę sprawę i jakosi bedzie inacy... No, wstańciez!... — pociągnął go za rękaw.
Młynarz podniósł się powoli i ruszył machinalnie za wójtem... Ludzie się „dziwowali, z kim to pon nocelnik idą“, a „pon nocelnik“ z młynarzem szedł prosto ku chałupie, różniącej się od innych tem, że już zdaleka widniał na niej napis, złożony z koszlawych liter: „Urząd gminny w Porębie“, a obok niego inny: „Wyszynk wina“.
— Bo moze nie wiecie — objaśniał wójt młynarza — ze-ch sprowadził wino, zeby ludziska w niedzielę nie próżnowali i zeby im jakosi uprzyjemnić ten mizerny zywot. Ho! bo tu bieda! Bieda kroćsetno! Nima nawet o cem godać.
Skończył wójt i jeszcze do siebie mruknął parę razy: „bieda“.
Młynarz nie słuchał go prawie, myśląc o pustych zagonach i o „swoi Marcysi“.
Stanęli wreszcie przed domem „pana nocelnika“. Wójt popchnął drzwi. W sieni uderzył ich już silny gwar, wydobywający się z zadymionej izby... Wójt z miną „nocelnika“ przekroczył próg, za nim z jakimś lękiem i niepewnością wsunął się młynarz.
— Ho! pon nocelnik!... — hukło od stołu, za którym rzędem na ławie siedzieli radni.
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.