— Wase zdrowie, wójcie!... — podjął polowy,[1] przelewając wino w lampkę o objętości małej szklanki piwa. Ręka mu się trzęsła — nie ze starości pono — więc lejąc w szklankę, dwa razy tyle wylał na stół, skąd strumieniami spadało na wilgotną, gliniastą podłogę.
— Nie rozlewojciez, kumie, daru boskiego... — wrzasnął wójt, a zwracając się do stojącego przy drzwiach młynarza, dodał:
— W wase ręce Marcinie!... Ino sie nie tróbujcie!... Jakosi bedzie.
Chłopi dopiero teraz spostrzegli przez gęsty dym z fajek, wypełniający połowę izby, stojącego pode drzwiami.
— Je, ktoz to? — odezwało się paru.
— Swojego nie poznajecie?... — odpowiedział młynarz i podszedł ku siedzącym. Polowy przechylił się z za stołu i spojrzał bliżej.
— Młymorz!... Morcin!... Na moją dusyckę!...
Podwójci, chudy człeczyna, zerwał się z ławy.
— Kumotrze! toście to wy?... Na świecie!... Ktoby wos... — huk przewróconego stołu i brzęk szkła przerwał mu mowę. — Je, coz ta? — spytał, odwracając się.
— Zjedliście kopę djabłów!! — rozsierdził się wójt... — Dor boski rozlewać po ziemi! — schylił się, podnosząc stłuczone szkło.
- ↑ Polowy t. j. urzędnik gminny, który sądzi drobne szkody polowe.