— Eh, co tam gadać!... — przerwał młynarz, a chcąc mowę odwrócić z bolesnej treści, nalał szklankę wina.
— W wase ręce, wójcie!... — wychylił, nalał... Kolejka szła szybko. Powstał jeszcze większy gwar; każdy mówił, a mało kto słuchał. Słonko chyliło się na zachód, znikając powoli niepostrzeżenie z dymnych szyb...
Młynarzem byli zajęci wszyscy.
— No, przecię on funduje, musi mieć dudki...
— Ba, cozby ni mioł! — mówili na ucho.
Jeden tylko pisarz siedział milczący. Podparł głowę nad stołem: każdą szklankę wina, gdy mu do rąk przyszła, najpierw obrócił parę razy, przejrzał się w niej, na ostatku wpatrzył się w nią, jakby tam wątku jakiejś myśli lub rozwiązania ważnej kwestji szukał, nareszcie po namyśle szybko przechylił i podał dalej...
Tak robił za każdą razą, systematycznie.
Wypróżnili tak kolejno flaszkę jednę i drugą. Słońce już zapadało, a o radzie ani „słychu“. Gwar zato coraz większy podnosił się w dymnej izbie; zasuszone twarze radnych nabierały barw i kolorów nienaturalnych. Młynarz nawet potrafił „węgierskim ukropem“ zalać smutek duszy, bo już z wesołą miną zwrócił się do polowego, opowiadając mu jakiś ciekawy „przypodek“ z podróży „bez morze“... Polowy chichotał cienko i: „Na moją dusyckę!“ wymawiał coraz krócej.
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.