prac, ładnych zbiorów... Kwiaty, drzewa jednakim, jak codzień, rozkwitem witają słonko...
Jeden tylko człowiek nie obziera się na nie — na jasność. Wlecze się drogą ku zachodowi, twarz odwraca od słonka...
Napróżno ono promieniami szczypie go po szyi, przeszywa czerwonością uszy, chcąc w duszę zajrzeć, rozegnać ciemność... Napróżno!...
On, jakby wstydził się słonka, samego siebie, gniewem, czy bólem, przyciął wargi, a brwi schodzą się i rozchodzą od walczących ze sobą myśli...
Przystanął chwilkę, odwrócił głowę ku wisi, ku swojej chacie...
— Tam... nima nic!... — wyszeptał. — Ja, bydlę, upił się, sprzedał swoją ojcowiznę!... Chałupa sama... co mi po tem!... Grunt wściekli wzięli... Dziad wierutny!... O Najświętsza Panienko, ratuj!...
I z ostatnią pobożną myślą ostatnia łza spłynęła z powieki...
Patrzał długo ku chałupie, jakby chciał każde drzewo, płot, każdy drobiazg zabrać ze sobą w pamięci...
— Ano, stało sie, co sie miało stać... Tak mi przeznaczono, dziadem umrzeć!... — wstyd, gniew i boleść ścisnęły go za gardło.
— Psie życie!... Oj, Marcyś! Marcyś!... — Okropny wyrzut, cały żal mieścił się w tych dwu słowach.
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.