Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

Zwrócił się szybko i poszedł dalej drogą... na kolej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Krakau! — Kraków!“...
Wysypali się podróżni z wagonów... Każdy pchał się do drzwi, by oddać bilet i jak najprędzej powitać się ze znajomymi... Ztyłu szedł powoli i młynarz. Wyszedł i on za wszystkimi, oddał bilet, przeszedł, nie oglądając się, poczekalnię; wiedział, że go nikt nie czeka.
Zwrócił się prosto na most, ku warszawskiej rogatce... Bezmyślnie kroczył środkiem gościńca, machinalnie usuwając się jadącym dorożkom, i szedł prosto ku Prądnikowi...
Wyjeżdżał za Marcysią, nie wiedząc, gdzie jej szukać; w wagonie dopiero, gdy przyszedł do jakiej takiej równowagi, wyfilozofował sobie, o ile mógł, że Marcysia musi chyba znajdować się na Prądniku, u ciotki... Wiedział, że tam jej ciotka ma domek; nawet, parę lat temu, zaglądnął do niej, kiedy był ze żoną w Krakowie na odpuście...
Szedł więc ku Prądnikowi, wiedząc, że tam Marcysię zastanie...
Obok szeregu białych domków na Prądniku stał jeden, frontem do gościńca zwrócony. Różnił się chyba tem od innych, że był na czerwono pomalowany, które to malowidło gdzieniegdzie deszcz spłukał, dostając się do brunatnej barwy