— Boś głupi!... — W oczach Marcysi iskry się zapaliły.
Stara słuchała z jednakową, pomarszczoną twarzą. Dzieci wystraszone, skulone, pozierały to na ojca, to na matkę.
— Grunt sprzedany — cicho odezwał się młynarz, spuszczając wzrok.
— Za wiele? — spytała żywo Marcysia.
— Za trzysta siedemdziesiąt.
— Mos ze sobą?
— Wójtowi oddałem dwieście z procentem.
— Głupi!... — szepnęła żona — a resztę?
— Mom.
— Dawoj!... — popatrzała mu w oczy śmiało.
Młynarz zawahał się chwilkę.
— Bois sie?... — spytała.
— Nie... ino, Marcysiu!... — począł błagalnie, wyjmując z zanadrza pieniądze — oporządź dzieciska, niech przecie tak nie chodzą! — wskazał na podarte, brudne sukienki.
— To juz moja rzec!... — rzekła sucho żona.
— Jo bedę zarobioł, — ciągnął młynarz — daruj! nie poniewieroj... — pocałował ją w czoło.
— Pojedzies napowrót?... — spytała szybko, odbierając pieniądze.
— Do Hameryki? Nigdy!... Dość juz mom tego. Bedę tu robił „przy murarzach“. Znom sie na budowie...
— Rób... — odpowiedziała sucho. — Jo sie dość
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.