Nazajutrz, świtaniem młynarz poszedł do miasta „po robotę“.
— Przecie — myślał po drodze — znajdę zajęcie, ogarnę dzieci, siebie, moze sie jako bieda popchnie!... Bedzie gorzy, to bedzie; byle ino przy Marcysi!... Jakosi cłekowi raźni — i robić sie chce i cłek se pracy nie ciązo... Oj, Marcyś, Marcyś!... Duzoś mie ty kostowała!... Ha, no — moze Pan Bóg dać...
Przeszedł rogatkę, wszedł w miasto — rozglądał się, rozpytywał... Radzono mu do rozmaitych majstrów. Chodził wszędy — ale „jakosi“ nigdzie nie mógł znaleźć narazie roboty. Obiecywali mu, ale z początkiem następnego miesiąca, albo za dwa i t. p.
Schodził tak pół dnia prawie... Nigdzie nic — trzeba zacekać... Moze jutro, pojutrze. — Przecię Bóg do...
Z południa już wyszedł z miasta. „Ha, no — trudno!“ — myślał, idąc z powrotem na Prądnik. „Przecię nie ostatni dzień. Coby toz cłek lo siebie roboty nie znalazł! przecię nie kraść — ino robić, to sie musi znaleźć...“
Pocieszając się tak — stanął przed domem. Na progu dzieci płakały głośno... Zobaczywszy ojca, poskoczyły żywo.
— Tato! tato!... mama posła...
— Gdzie?... — spytał ojciec.
— Nie wiemy... posła rano...
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.