— Wróci... wróci... nie płaczcie! — pocieszał je ojciec. — Jeść wam sie chce?...
— Chce...
Młynarz wziął dziewczynkę na ręce — wszedł do izby. W izbie nie było nikogo... Ułamał bułki, dał dzieciom. Dzieci jadły łakomie, patrząc z zaufaniem na ojca; łzy im jeszcze świeciły na wychudłych twarzyczkach... Niebawem weszła stara.
— No cóż? Masz robotę?... — zawołała ode drzwi.
Nienaturalne ruchy i rumieniec na pomarszczonej twarzy kazały się domyślać, że wraca prosto z karczmy.
— Ni mom jesce... — odpowiedział młynarz i dodał zaraz:
— A gdzie Marcysia posła?...
— Kto?...
— Marcysia...
— Ho! ho! Marcysia!... Dobro mi Marcysia!... Jakiś ty głupi, Morcin!... He! he!... — poczęła mu się w twarz śmiać.
— Nie rozumiem, co chcecie...
— Co chcę? Nic nie chcę. Ino ci padom, żeś głupi!... Dołeś jej wczoraj pieniądze — i ty myślisz, że ci tu bedzie siedzieć?! — ciągnęła krzykliwie, wymachując rękami pod nosem młynarza — spakowała manatki i — dalej za Sobkiem!...
— Za jakim?... Nic nie wiem...
— To sie dowiesz!... Za tym, co w kryminole
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.