— Ja sądzę, — ciągnął dalej pan Władysław — że czas się znajdzie. Jest dużo świąt. A wiece i zgromadzenia gwarantuje konstytucja...
— U nas?... Ha! ha!... — roześmiał się gorzko pan Michał — chyba nie wiesz, drogi, jak my jesteśmy zależni — wprost teroryzowani. U nas, gdzie istnieje ten sławny tajny donos, — ty sądzisz, że się każdy zechce narażać tam... u góry?... W takim razie pozwól, że ci powiem, iż patrzysz z boku, położenia naszego nie znasz dokładnie; masz wprawdzie idealne zamiary i chęci, które niestety zawsze chęciami zostaną... Ty myślisz, że i w samym naszym zawodzie nie znajdą się ludzie, którzy nam zechcą w takim razie szkodzić?... Wszak sam powiedziałeś, że większość nas to ludzie bez wyższej inteligencji... Czy oni zrozumią doniosłość łączenia się, samokształcenia i tak dalej?... Już to tak zostanie...
I pan Michał zwiesił głowę z jakąś nieokreśloną apatją, a Władysław, milcząc, patrzył się długo w jego zawiędłą twarz, oko bez życia — i pomyślał:
— Jeśli wszyscy tacy — to szkoda i mówić!... Żal mi ich... Ot, co stosunki nasze robią z ludzi... To maszyny!...
Dzwonek odezwał się na strychu... Dzieci poczęły napływać do izby szkolnej... Niezadługo i pan Władysław R** żegnał się z przyjacielem, z żoną jego, i ubrawszy się, wyszedł przed sień;
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.