Mieszanina to poezji, spadłej w jarmarczne błoto, i najrzeczywistszej prozy, która dopiero w kontrastach wpada w oczy.
Z małej izdebki, którą „pon prepinotor“ specjalnie dla inteligentników przeznaczył, wysypała się do sieni cała owa inteligencja, mieszając się z różnobarwnym tłumem...
Więc było tam paru diurnistów z urzędu podatkowego i ze sądu, dwóch najważniejszych w miasteczku instytucyj, oprócz nich paru nauczycieli z okolicy.
Pierwszego każdego miesiąca, w dniu odbioru pensji, można ich tu spotkać. To jeden dzień w miesiącu, w którym wszyscy ci „pensyjni“ czują się weseli, zadowoleni, jakby co najmniej każdy z nich dzierżył w kieszeni dyplom na szefa ministerstwa.
Jeden z nauczycieli, ów apatyczny przedtem pan Michał, potknął się o nierówny bruk szerokiej sieni, i z przekleństwem potoczył się ku przeciwległej ścianie...
— Ho! ho! Michał już urznięty!... — zawołali chórem towarzysze kieliszka. A pan Michał, chwiejąc się, nucił dosłyszaną śpiewkę:
Powiedz-ze dziewcyno, cy mie kochos, cy nie?...
Jeden z kolegów wziął go pod rękę, wyszli przed próg.