Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

Pani słyszała o tobie. Przysyła, by cię zabrać na dochowek...
Dziewczę patrzało na niego, nie wiedziało, co mówić.
Leśniczy sądził, że nie rozumie. Powtórzył wyraźniej.
— Wiem, wiem... — odpowiedziała dziewczyna i zamyśliła się.
Leśniczy patrzał na nią... Począł żałować już słów, które wyrzekł.
— Zresztą, jak chcesz...
— Pudę do dwora... — powiedziało silnie dziewczę.
— To przyjdź do pałacu. Możesz dziś...
— Dziś przydę.
Leśniczy pożegnał ją.
— Z Panem Bogiem — odpowiedziała.
On siadł na konia i ruszył do wsi...
— Szkoda dziewczyny — myślał, jadąc — ładna, to i tem gorzej!... Lepiejby jej tu było. Ha! cóż?... Kazali, trza było. Pan Bóg przecie nie da jej zmarnieć!...
A w chatce dziewczyna myślała z otwartemi oczami. Nad czem?... Bóg raczy wiedzieć. Może nad nowem życiem, którego nie znała... Ciekawością pragnęła go i bała się przeczuciem. Oj, bała się!... A nie było nikogo, coby sierocie doradził.