Wdziała „gopy“[1] na siebie, chustkę narzuciła, wzięła książkę matczyną i wyszła, zamykając drzwi za sobą... Ruszyła ku wsi, do dworu... A słonko w twarz ją biło promieniami, jakby ją chciało wrócić do chatki.
Lat sporo uszło od tego czasu... Drogą, która wiodła pod górę, szła kobieta z zawiniątkiem na ręku. Szła chwiejnym krokiem, a regularna, blada twarz o bolesnym wyrazie dziwnie odbijała od jasnego pustkowia... Zboczyła ścieżką na pola i szła dalej po tłokach i ugorach...
Nagle stanęła — obejrzała się dookoła, przetarła dłonią oczy, które rozszerzały się zdziwieniem... Czarny „plac“ i kupa głowni opalonych leżały przed nią. Wpatrzyła się w nie, to znów spojrzała po polu.
— To tu!... o Boże!... — jęknęła głośno. Nogi zadygotały z bólu i osunęła się na kolana.
— Moja chatka! Moja chatka!... — zajęczała, i łkanie bolesne szamotało piersiami... Zawiniątko delikatnie złożyła na ziemi. Chuścinę wiatr odchylił i ukazał maleńką główkę dziecięcia... Zapłakało głośno. Matka znów wzięła, przytuliła je do piersi. Dziecię poczęło ssać pokarm, mrucząc z zadowoleniem, jak małe kocię... Matka odwró-
- ↑ Gopy = przyodziewek, bielizna wierzchnia.