Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

wielkiemi siwemi brwiami małe i siwe, przygasłe już, lecz dziwnie miło patrzące oczy... Białe kosmyki włosów wysuwały się na szyję z pod „strzępiatego“ kapelusza. Krótka siwa „chazuka“, koszula brudna, kij i przewieszona lniana torba dopełniały reszty obrazka.
Gdy stanął we drzwiach, obejrzał się po izbie, potrząsnął głową zdziwiony, że nie zastał nikogo i usiadł na progu, a z piersi wypadł cichy, stłumiony jęk, jak brzmienia strun rozstrojonej cytry, kiedy się ją na stole kładzie...
Następnie zdjął kapelusz z głowy, rzucił na ziemię i, przeżegnawszy się powoli, począł mówić pacierz; ręce mu opadły, bezwładne, jak drewno... A on patrzył się w okno, do słonka, i wargami poruszał...
Światło matowo-czerwone padało od szyb na łysą głowę dziada, to w półcieniach spadało po kosmykach białych włosów i jeszcze bardziej zbliżało tę pomarszczoną, suchą twarz do żółtej maski trupiej... W dwóch tylko sinych punkcikach tli się jeszcze życie, ale mdłe, jak światło dopalającego się kaganka, i ono wnet zagaśnie...
Tych dwoje siwych ócz pobiegło gdzieś daleko przez czerwone światło szyb: może ze wspomnieniami w dawne lata, a może z pacierzem po promieniach, co łączą oczy ze słonkiem, dalej jeszcze... ku Bogu. Kto wie... Twarz pomarszczona nie zdradzi, a poruszające się machinalnie wargi