Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

schmurza. Ot, i teraz — dwie łzy stoczyły się po gładkiem licu i padły na twarz chłopczyny, który zasnął na podołku matki... Hela gdzieś lata po polu, ani się nawinie do izby! Ot, jak zwykle dzieciska.
Nagle kobieta, tknięta jakąś myślą, osunęła leciuchno chłopca na ławę i wysunęła się do izdebki. Wchodząc, cicho otwierała drzwi, by starego nie zbudzić.
Podeszła bosą nogą do łóżka i nachyliła się nad twarzą śpiącego. Długo stała i patrzała w milczeniu, a oczy jej rozszerzały się powoli, przerażeniem...
Stary spi, a oddechu nie słychać... Serce jej uderzyło gwałtownie. Wzięła ojca za rękę — ręka bezwładna, sztywna, jak drewno...
— O Jezu!... — wyszeptała kobieta i osunęła się na kolana przy łóżku. Jeszcze nie chciała wierzyć. Dłonią pomacała twarz starca — twarz zimna, oczy przymknięte; tylko usta rozchylone, jak brama, którą ulatuje dusza z ostatniem tchnieniem.
— O Jezu!... — zajęczała głośniej, oparła twarz o krawędź i długo rzewnie płakała... Potem poczęła szeptać pacierz — za umarłych... Modlitwa uspokoiła ją. Podniosła się zwolna i chwiejnym krokiem przeszła do piekarni. Tu nikogo — tylko chłopczyna spi pod oknem na ławie, uśmiechnięty, jasny...