Kobieta drgnęła na te słowa.
— Nie godoj!... — odrzekła. — Tatuś umarli... — i zapłakała głośno.
— Go? ociec umar? pados... Kaz lezy?... — spytał łagodniej.
— W izdebce...
— W izdebce?... e, pocoześ go tam zaniesła?!...
— Som posed... idź... zmów pocierz.
Chłop się poruszył. Kobieta jeszcze zwróciła się ku niemu.
— Ignac! nie bądź markotny!... Odziołach nieboscyka w twoją bieliznę...
— Co?!... — krzyknął głośno.
— Przecię trudno go było w łachmanach zostawić... — usprawiedliwiała się.
— A niech cie!... — niedokończył przekleństwa. — Gotuj prędko wiecerzę!...
Sam poszedł do izdebki... Ciemno było zupełne. Blada „zarza“ biła o szyby... Ignac otworzył szafę, wyjął świecę, zapalił i postawił ją na stole. Na łóżku zobaczył nieboszczyka... Światło świecy padało z boku na niego — i zdawało się, że śpi — takim łagodnym wyrazem błyszczała pożółkła twarz.
Ignac rzucił się ku łachmanom i począł je gorączkowo przerzucać... Przetrząsnął wszystkie kieszenie, obmacał szwy; snać nie znalazł, czego szukał, bo się skrzywił i spojrzał na trupa...
— Musiołeś kasi inędy piniądze schować. Zol
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.