śle, bo czoło nerwowo ściągnęło się fałdami, a oczy jaśniej zaświeciły...
— Przysed ku nom — hej!... wołoł nos na wino, ale sie nom spiesyło do chałupy... — mówiła dalej matka, oczekując od córki jakiego słowa. Ale Rózia milczała uparcie...
— Mówił, ze tu zaźry kie do nos ze strykem i pogodo nieco jaśni... A ty co na to?... — spytała córki wprost, widząc, że ta jej nie słucha. — Przystałabyś na niego?...
— E, róbcie, jak chcecie!... — odpowiedziała niechętnie córka.
— Dyć nie ten, to ten, ale zawse kogosi przyjąć trzeba — odezwał się po chwili ojciec. — Jo juz robić nie zdolę, a tu zawdy trza cosi koło chałupy ździupierzyć[1]. Jak nie obrobis gruntu — to sie tyz nicego nie spodziewoj!... Ho! Mocny Boze! zeby jo se doł rady, toby jo jesce o nikim nie myśloł. Dyć nom dobrze, pokiela my sami... Przydzie zięć — to, wto wie, jaki bedzie!... Cy cie usłuchnie, abo co... Przeźrys to cłeka odrazu? No, ale cóz — kie cłek se juz nie poradzi. Gwołtem trzeba kogosi przyjąć!...
Tak sobie ojciec „labiedziół“, a córka słuchała i żałość wielka ściskała jej serce... — Dyć prowda — ze wceśni cy późni musi wyjść za kogo... Od niej rodzice spodziewają się pociechy jakiej
- ↑ Ździupierzyć = zrobić coś koło chałupy