już i nie czekał końca opowieści, ale mu dał parę pięści, które haw do dzisiednia za łopatką czuje. Siedzą mu tak, jak żeby dwa ostre kamienie przyłożył, i czasami nawet kolą, jak się za owcami ulata.
To mu wszystko stanęło nagle przed oczami, a to wszystko z powodu tego, że nie posłuchał wtedy głosu, co mu powiadał: „Nie chodź!“ Nie posłuchał i poszedł, i tyle miał z tego. Nawet i strączka grochu nie zjadł... małego strączusia! Tyle miał z tego.
Może być, że teraz nie spotkałoby go to nieszczęście. Może i chłop zabaczył o nim doznaku... Trudno miałby się codziennie przystrzegać! Roboty jest dość, pewnie przy chałupie siedzi, nie wyjrzy...
Ale jak mu tymczasem juzynę wyniosą... co wtedy bedzie? Owce sie porozchodzą... i pasterza nima... zobaczą, jak on pasie, powiedzą w chałupie... Dostanie on wtedy juzynę! Jezu Chryste, ratuj! Kto jaki święty...
Jeszcze mu nie wywietrzał z pamięci ten wieczór, kiedy z płaczem przygnał parę owiec, powiadając, że reszty nima... Straciły sie kanyś, poszły pomiędzy jałowce — a tu wieczór i odnaleźć bieda, bo nie widzi pociemku, co tam stoi: owca, czy jałowiec?... Tak opowiadał prosto, narzekając i rzewnie płakał. Wtedy mu kazali iść i szukać, a jak nie znajdzie, to nie ma poco wracać do chałupy... To mu pedzieli — więcej nic. Wieczerzę jedli sami, a on u progu stał... I poszedł potem na ugory, bez czucia, w strachu wielkim, bo wszędy czarna była noc... Chodził i płakał i wołał tych owiec... wołał na każdą po imieniu, głośno, ale
Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.