— Musieli se o mnie zabaczyć, musieli! — począł cicho lamentować. — Nie wiedzą pewnie, czy jest na świecie jaki Józek...
Żal mu się zrobiło samego siebie. On musi boskem za owcami chodzić, skórę już poodbijał doznaku na piętach... Nikt nie pomyśli, żeby kierpce kupić. Żeby choć nie obiecywali, jak przypomina gaździe — na nic! daremno! Obiecują tylko, jak zawdy. Żeby choć nie obiecowali, jak ni mają chęci kupić, toby już było lżej... Bo człek nie wyzierałby z takiem utęsknieniem — napróżno...
— Jak i dziś. Potrzebno im to było mówić, że mi wyniesą juzynę, kie nie mieli chęci? Mogliby ino pedzieć: „Paś, nie puszczaj na zboże, bo to twoja psia powinność, hyclu!“ — i nic więcej... Ale oni mi powiadają: „Paśże, paś! A jak dobrze bedziesz pasł, nie puścisz na zboże, to ci tam ktoś wyniesie juzynę“... Dyć dobrze pasę, bo ani kłóseczka nie urwała owca bez caluteńki odwieczerz... A juzyny nima i nima... Nikto nie wyniesie... ani pies!
Gorycz kroplami padała na serce i tak jej dużo spłynęło, że się uczuł złym.
— Cygaństwo świata! — myślał — i nic więcej... Naobiecują, naschlebiają, a potem, to nic...
Ale cóż złość poradzi przeciwko niemocy! Poczuł to sam, gdy puścił się za owcą siwą, chcąc ją dogonić i ukarać za to, że na zboże poszła, kiedy on dumał.
— Ja cie tu przecie raz... cygański siwcu...
Biegł, co miał sił, ale owca jeszcze prędzej. Nie mógł jej dogonić — ustał i padł i począł ciężko dyszeć... daremna złość! Nic nie poradzi przeciwko niemocy... Uczuł to sam.
Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.