ta boją, że mi owce zajęni, abo je wilk pozjadał... Niech sie ta boją.
Zganiał myśli oporne i zacinał się w sercu swojem — a żal go zwolna ogarniał całego, coraz to większy żal... Opór, zalany łzami, gasł — podnosiło się łkanie głośne i krzyczało mu serce oskarżeniem żałośnem na cały boży świat.
— Nie wynieśli juzyny! Nie wynieśli!
I nie wyniesą. Wiedział o tem, że już nie wyniesą.
Poczęło go coś dławić w gardle. Cały potok słonej, gryzącej serce gorzkości pienił się i podnosił do ócz, aż nareszcie przepełnił się i trysnął, jak to źródło narodzone w skale, bijące prosto w górę białą strugą, która się rozpryskuje w świetlane kropelki, w cichy i nieustannie spadający deszcz...
Nie mógł nijakim światem ustanowić łez. Staczały się siwe krople — jedna za drugą — i coraz prędzej, coraz szybciej, aż się poczęły doganiać wzajemnie i cióreckem lecieć — białą nitką — prościutko na ziemię...
I długo, długo w tej pustaci nie słychać było nic — jeno z oddali przychodzące turlikanie owiec i płacz serdeczny ich pasterza, odchodzący wdal...
A mrok już z dołu wyszedł, z potoka, gdzie spał przez cały dzień w smrekowym cieniu — wyciągnął długie łapy, kudłate i czarne i przyczajony, zaczął się czołgać po uboczy stromej pod rdzawy, szarzejący wierch...
Nastała cisza.
Płacz, zmordowany, ucichnął doznaku.
Owce się potraciły. Dzwonków już nie słychać. Nie słychać nic.
Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.