Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.
BŁAŻKOWA ŁYSINA.

Błażkowej babie nigdy się nie cnęło. Zawdy miała coś do mówienia; gadała też wciąż i bezustanku, bojąc się, by się jej żuchwy nie zastały. Byłaby to najgorsza bieda! Lękała się tego bardzo, najbardziej ze wszystkiego. Wolałaby oślepnąć, wolałaby nie wiem co, żeby jej tylko mowy nie zabrakło, broń Boże... A raz już w chorobie wielkiej, pamięta, o mało, że się jej to nie przytrafiło... Obudziła się rano, patrzy i widzi: zaspana Maryna wsypuje oskrobane ziemniaki do garnka, w którym się zwykle świniom gotuje. Chce zawołać na nią po imieniu — nie może... Szczęki się zacięły mocno, jak drzwi na mrozie, i ani rusz... „Bedziesz ta! — pomyślała — to już widać koniec. Amen już, amen!“ Poczęła w sercu lamentować głośno, ale się sama nie słyszała i nikt jej nie słyszał. Ziemniaki będą się warzyć w świńskim garnku — nic nie pomoże. Szczęściem djabli nadnieśli Błażka. Wszedł i spojrzał boczawo na wyrek, czy „piekło drzemie, czy śpi...“ Zobaczył oczy, wyłupione ku garnkom, i zęby ścięte w jeden rząd. „Wieczne odpoczywanie!“ — szepnął. — „Wyjmij z półki gromnicę i zaświeć!“ — zwrócił się do Maryny. W te razy baba zerwała się na siedzącko dziwną jakąś mocą, zęby