Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

zdawały smutne, pytała się: „Co ci to brakuje?“... I wnet znajdowała sama za nią odpowiedź, która trafiała zawdy do krowiego serca, do krowiej chęci. W tych chęciach objawiała się cała jej zwierzęca dusza, wszystkie jej myśli. Ale myśleć musiała, nawet nieźle, skoro się tak z Błażkową dobrze rozumiały. Któżby zaś jej towarzyszce zarzucił brak duszy? Więc oczy za nią mówiły zawdy: chcę. Gdy niedość silnie wyrażały jej wolę, pragnienie, wówczas prosiła, jak umiała, rycząc. Mowy tej używała w ostateczności, gdy już w chałupie Błażkowej nie było, bo przy niej to niczego chęciom jej nie zbrakło. Miała wszystkiego (po uszy — trudno powiedzieć, ale) po kolana. Sypiała na ogryzinach, wyżutych ze żłobu. Miękko jej było. Jeden dzień odróżniała w tygodniu — piątek, kiedy Błażkowa poszła do kościoła do świętej spowiedzi i na mszę. Naryczała się wtedy po próżnicy, aż ją żuchwy bolały. Zato popołudnie tego dnia było dla niej świętem. Błażkowa, chcąc jej wynagrodzić postny dopołudeń, pasła ją podwójnie i poiła słoną wodą, głaszcząc dłonią popadaną jej miękką sierść. Łysina znosiła głaskanie to gwoli jadła, skóra tylko na niej drżała, bo była cliwą.
— Nie dali jeść mojej Łysince, nie dali! — żałowała Błażkowa. — Umorzyćby chcieli moją Łysinkę, wierutne katy!... Czekajcie, hycle, dam ja wam na wieczerzę suchą miskę oblizać! Bedziecie wiedzieć, jak to dobrze mieć próżniuteńki żłób.
Naoscymała jej do ucha, wymyślając przytem chłopa i Marynę — i Łysina była rada. Tak się przynajmniej Błażkowej zdawało. Doiła ją