Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

— On ta widzi, On patrzy, choć On ta wysoko.
Trudno było fantować szkodę, skoro samo oko Boskie chodziło za Łysiną. Z Błażkową nikt jeszcze rzędu nie doszedł.
— Niech ją tam sądzi sam Bóg — powiadali — skoro to widzi...
Złość wielka na Błażkową i na jej Łysinę ustępowała miejsca niemałej uciesze, gdy je słyszano gadające ze sobą, jak dwie kumoszki.
— Patrzcieno się! — wołano w osiedlu — Błażkowa krowę żenie bez ulicę...
Na to każdy, choć najpilniejszą miał robotę, przypadał do okna — i widać było przez zadymione szyby stosy głów, mniejszych i większych, układzione na siebie, i roześmiane śniade twarze.
A ona gnała prosto na ugory, nie widząc nic; tak była w sobie zamyślona i zagadana z krową.
— Bolą cię nożeczki, bolą?... Hm... Mocny Boże! Co ja ci poradzę? I mnie haw niebardzo letko iść, a muszę... Nic nie pomoże! Darmo! Tak już trzeba tę biedę nosić po tej ziemi na wieki wieków. Łysince lepiej niż mnie, bo przecie obuta... Racice się nie zedrą... A mnie się kierpce zdarły doznaku i nima za co kupić. Tak. Trzebaby soli nie kupować bez dwa jarmarki. Musiałaby się Łysinka obejść niesłoną wodą. To lepiej niech już ja boskem chodzę. Na wieki wieków! — rzucała na bok, gdy kto idący pochwalił Boga, i gnała dalej na ugory.
— Kanyż ty idziesz? — pytała się Łysiny — tam trawy nima... Szkoda nawet zębów. Wróćno sie, wróć!