i okazałe, a za niemi w zapasce czerwonej, w chustce niebieskiej — Kasia...
Wojtuś wiernemi oczami przypadł ku niej i już jej nie odstąpił. Wierzył, że musi widzieć abo czuć te jego oczy z oddali, tak strasznie przysłużebne. Modlił się ku niej cale nieznaną mową, która niewiada skąd się rodziła. I patrzał — patrzał — już nie oczami, ale duszą. Czuł, jak krew odeszła mu z twarzy, jak serce nierówno się tłucze, jak nogi słabnieją pod nim — nie oderwałby przecie oczu, choćby omgleć padło.
A Kasia gnała woły zakosami, przegibując się i mieniąc barwami stroju. Zdawało mu się, że często zwraca twarz jasną ku niemu, że nawet patrzy z utęsknieniem ku Płoszczanie. Nie przysiągłby na to przecie, bo mgłą i łzami zachodziły mu źrenice. W połowie zbocza, naprzeciw prawie, rozwiedła głos i zaśpiewała:
„Kalina sie kali.
W kalinowym lesie —
Siwy koń, siwy koń
Siodełecko niesie...“.
Zadźwięczało przeczyście po wrębie — po lesie — i poniosło się dołu... A Wojtusiowi jakby sto ptaków rajskich zadzwoniło. Osłabł doznaku sercem. Już męką patrzał na nią, gdy podnosiła się z wołmi — ku wierchu. Stamtąd, już z góry, puściła rozwodny głos w dolinę:
„Ka sie popodziały —
Co ładnie śpiewały?
Powydawały sie —
Pozabacowały...“