przy wierchu ktoś tłukł się — słychać było odgłosy drągów i fólg: spychano docięte drzewa. Widzieć nic się nie dało, bo mgła leżała do ziemi.
Wojtuś prawie gnał woły zakrętem pod najbardziej stromem schyleniem uboczy. Nade drogą rozeznał przez mgłę kupę zepchniętych drzew, ze skóry ołupionych, napoprzek leżących nad dwoma pniami. Naraz usłyszał w górze w uboczy dudnienie — za chwilę przeciągłe: „Waruj!“ Potem głośne już dudnienie. Pojrzał do góry i zmiertwiał. Obaczył we mgle, podskakujące wysoko nad ziemią napoprzek pędzące drzewo... Prosto na niego... Wiedział, że kupę drzew przeskoczy — na drogę spadnie... Ale już ani czasu do ratunku. Wiedział, że zginąć musi. Jeden moment. I wpół tego momentu, jak ptak przelatujący poprzed oczy, migło mu życie całe od kolebki... W drugiem mgnieniu — jedna myśl — polecenie się w opiekę: — „Marjo!...“
Co się z nim stało potem, nijak nie może przybaczyć. Musiał jednak ostatkiem przytomności krzyknąć i skoczył strasznie wdół. Albo też siła go jakaś odniosła... Bo pasterze, skoro usłyszeli krzyk jego i przybiegli co tchu, znaleźli go w łomach pode drogą — mocno skaleczonego po twarzy i rękach, ale zdrowego w ciele. Drzewo padło na drogę w to miejsce, gdzie stał, wołu jednego skwasiło na piekne, a drugiego poraniło... Tych wołów strasznie mu było żal potem, jak się obaczył.
Pozierał teraz na tę ubocz — ku temu miejscu nieszczęsnemu — tam bowiem najwyraźniej i najdokładniej cień oznaczał czas, jako że to schylenie było ku północy. A po cieniu miarkował
Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.