Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

niej powracał. Niepokoił go jej wyraz. Bo żeby choć łyskało się w niej, abo grzmiało...
Burzę — on już niejedną przebył. I trudno chyba o gorszą biedę, jaka mu się przydarzyła przed kilku rokami. Pasł woły na odległej polanie. Na noc miał woły zostawić, a sam, do domu przyjść. Skoro je pod wieczór do koszara zawierał, usłyszał w chmurach od zachodu pomruki głuche. Nie zważał na to i poszedł — zdawało mu się, że zejdzie z gór, nim się chmury oddalne przywleką. Ale burza krokami milowemi stąpała. Zastała go jeszcze na wierchach. I przyniosła z sobą taką noc, że ani ziemi pod stopami uznać. Wojtuś też drogę stracił i szedł instynktem przez ubocz. Co się łysnęło, to parę kroków stąpił. Zresztą szedł poomacku, na domysł. Pioruny biły co chwila — ogień się snuł przeraźny — raz jedlę roztrzaskało blisko — widziało mu się, że nie ujdzie żyw. Zmówił wszystkie pacierze, jakie umiał — wreszcie zdrętwiał doznaku i szedł naślepo — bez pamięci. Kielo razy przepadł przez łomy, stoczył się — ani zrachować. Osatał się dopiero, gdy równinę uczuł pod nogami. Burza też mijała. W brzasku od smugi jasnej, przetartej na zachodzie, dojrzał znajome podleśne osiedle. Po północy już było, gdy doszedł do domu. Matka nie spała — modliła się, strwożona w sercu o niego.
Więc Wojtuś burzy się nie bał. Jeno niepokoiło go nieznane: co w tej chmurze dziwacznej może się znajdować?
— Chmura gradowa — dumał — inakszy ma wygląd. Jest rdzawa, abo ceglasta, i górą sie niesie, wysoko ponad ziemią. Szum od niej już zdaleka