Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz wnet otarł łzy rękawem, przybaczył sobie, że niedaleko stąd, przy samiuteńkich ugorach jest posadzony czyjś zagon ziemniaków...
— Możeby iść? — pomyślał — i wygrzebać pare...
Ciekawy był zresztą, dużo podrosły od tego czasu, kiedy ostatni raz na nie zazierał. Wtedy jeszcze wodne były, nie do jedzenia.
— Możeby sie już dały upiec...
Ale zbaczył se w tej minucie, że pośród rządków był i groch. Ten już musiał uróść na pewno. Dojrzał, ino go ni ma kto oberwać...
— Trzaby iść, przekonać sie na miejscu...
Postąpił naprzód parę kroków, ale uczuł zaraz, że go coś wstrzymuje i coś go szarpie za rękaw płócienny, szeptając bezustanku: „Nie chodź!“ Co się ruszy, to słyszy poza sobą: „Nie chodź, Józek, powiadam ci, bo bedziesz widział!“ O, nie śpasy, poczyna go już straszyć. Obziera się dookoła... nikogusieńko!
Zastanowił się i przebaczył sobie, jak mu to samo raz mówiło: „Nie chodź“! — a on nie usłuchnął, ale poszedł i natargał strączków do kapelusza... Miał już odchodzić, kiedy wypadł chłop znienacka, (musiał się już na niego oddawna przystrzegać), puścił się za nim — a on w ucieki!... ale dopadł go na tłoku i wycombrzył za uszy. Jedno go jeszcze do dzisiednia boli, bo mu je w złości wielkiej poderwał. O uszy mniejsza, ino o kapelusz! Kapelusz zabrał chłop i nie chciał oddać, choć go zdaleka o to pięknie prosił. Zabrał razem ze strączkami grochu i poszedł. Przygania Józek owce do chałupy, wchodzi do izby płaczęcy — pytają się: „Kanyś podział kapelusz?“ Gazda