Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

wydźwigiwały się zbocza, pokryte przerzedzonym lasem, z których wyskakujące gdzie niegdzie skały i ściany wapienne spychały ścieżkę ku samej krawędzi lądu.
Droga wiła się znacznie; to zbliżała się ku wodzie na wapienne bruki, to odchylała się na trawiaste łączki, gdy zbocza stopy swe cofały, a rozszerz czyniła się większa. Mimo to Wacław wciąż przed oczyma miał świetliste wody, zwężające się ku południowi, i różowy pas lewego brzegu.
Kotlinę tę przestrzenną na południowym zachodzie, gdzie gasło światło rzeki, zamykało zsiniałe pasmo gór, które dziwny cień rzucało na radość całej doliny; nawet przez gęstą śreżogę słoneczną przedzierał się zwycięsko czarny smutek tajgi... Nieznacznie jako mgła wdychana wsączał się w chwilą upojone serce — i duszy dziwnie się widziało, czemu gaśnie jej radość, dar słońca.
Napróźno Wacław mknął oczyma po barwach wód, mieniących się pod czerwieniejące już słońce tęczami, jak roztoczone skrzydła archanioła, napróżno włóczył spojrzeniem po spłomienionem pobrzeżu lub dźwigał je ku zorzom nieba — nie wróciła radość zgaszona.
...Żyźń taska... — dzwonił smutek tajgi.
Wiec to jest ten ptak czarny, nieodłączny towarzysz zesłańca?... Przez sto zdradliwych sideł, misternie rozumem utkanych, jak przez pajęcze siatki się przedziera; z oddali szczęsnej zapomnienia gołębiem pamiętającym z wieścią okrutną niechybnie na czas przybywa; naprzeciw