A trzecie koło stare było i zmurszałe prawie,
oślizgły mech je obrósł i wisiał jak szmaty
wzdłuż piasty zardzewiałą okutej obręczą,
obok sterczały rzędem wierzb spróchniałych gnaty
i drobne białe kwiaty pstrzyły się w murawie,
a woda gnała nad niem siedmiobarwną tęczą.
To koło spało w dzień, a w nocy szło.
Kiedy księżyc był w pełni, ruszało z kopyta
pod bezdusznym ciężarem smug ciekłego srebra,
i wciągało pół nieba w wir wściekłym obrotem,
chrobocąc drewnianemi zębami po żebrach
młyna, a trawa, pędem do ziemi przybita,
od cięć wiatru kładła się pokotem.
Na klekot i na granie wszystkich zgniłych łopat,
migotanie spróchniałych szprych w ponocnym tańcu,
z zielonej brody mchu, wprost od stawideł,
sypały mroczne ptaki, jak liście w listopad,
pospinane szponami, związywały łańcuch,
i nikło koło w djablich świergotaniu skrzydeł.