Odpłynął. A tam wiatr znów drzewami zatargał,
sypnęły na podściółkę dojrzałe kasztany,
z kotłowiska chmur błysnął miesiąc pobielany,
i zostałem z pytaniem zamarłem na wargach,
wpatrzony w cienie liści na szybach i pewny,
że znów wyniknie z nocy i z poszumów drzewnych.
I wrócił. Lecz nie odszedł. Po pokojach przewiał
wiatrem jesiennym, grzybami i wrzosem,
wierzb nad wodą płaczących rozpuszczonym włosem
i szmerem igieł, lecących z modrzewia.
Tak myśli mi zmąciwszy, pokazał oblicze
ciemne jak niebo nocne i rzekł: — Jesteś niczem.
Czemu trudzisz się nocą, jak owi podróżni,
którzy chodzą światami, by się zgubić w tłumie?
Ty szukasz siebie w rzeczy, w słowie i rozumie,
aby na dnie wszystkiego dojrzeć oko próżni.
Czemu nie chcesz uwierzyć w noc zwisłą nad światem,
choć wiesz, że gdybyś własne serce rozciął,
znajdziesz w niem tylko to, co koniecznością.
A wolność? Puste słowo. Nic pozatem.