Teraz chodzą we dnie jak szpicle, po gładkich asfaltowych ulicach,
I czytają spotkanym braciom oszukańcze myśli w źrenicach.
Czytają fałszywy smutek, niepotrzebne, nierozumne szczęście.
Głucha litość karki im zgina, hamowany gniew zwiera pięście.
Jak samotne anteny słuchają szumu nieba i ryku chmur,
Wrzasku syren, chlustania wapna na świeży czerwony mur
Słuchają, jak w lesie gmerze niską trawę miljon mrówczych nóg,
Jak słońce niezmęczone wali granatami promieni w bruk
Jak się burzy zielony Atlantyk, jak przygięty przez wiatr wyje las
Jak w chłodnikach kopalni „Kleofas“ niewidzialny szoruje gaz.
Szepcą jakieś straszliwe bluźnierstwa, i modlitwy ciche, jak staw,
Żarliwe jak szerzący się płomień, falujące, jak morze traw
Szepcą pieśń zachodniego wiatru, i śpiew dojrzałego żyta,
Śpiew na Wiśle łamiących się lodów — i jabłoni która przekwita.
Wiedzą dobrze, że nie sięgną do nieba sznury słów uwitych z konopi,
Że płynie bez przerwy rzeka, która wszystko najciszej zatopi.