Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.
— 99 —

— O nie! raczej chwytającym „bębenków“ na karty.
— Za które to zyski, mówiąc nawiasem, pozwalasz mi się pani nazwać czasami szczęśliwym swoim wielbicielem — odpowiedział cicho z ukłonem.
Aktorka z godnością, jak przystało na matkę dramatyczną, odeszła w kulisy.
— Widział pan przed chwilą to publiczne afiszowanie się z pierścionkiem, wiadomo jak nabytym? O! ona umie naciągać facetów! I ja, która byłam w pierwszych towarzystwach, u Texla, Kościeleckiego, muszę z takiemi kolegować! Ach, to okropne!... Ani to głosu, talentu, postawy... Bo to, proszę pana, co pan w niej widzisz, to wszystko sztuczne — od Pika — i to się tak rozrzuca! Ja mam przecież ręce także możliwe do pierścionków, co, nieprawda? I ja także mogłabym je mieć, gdybym tylko chciała, ocho! — w Warszawie w Bellevue to facety podali mi z krzeseł garnitur złoty — naprawdę, jak Bozię kocham! Ale nie wzięłam — nie, za bardzo siebie szanuję — brać od obcych! Co innego, jakby znajomy, przyjaciel taki serdeczny, jak pan, dawał, tobym wzięła — ale inaczej nie, nigdy... — mówiła to szeptem, szepleniąc i mizdrząc się „naiwna“ — młoda, może 24-letnia kobieta, dość przystojna, ale zniszczona życiem, do młodego wielbiciela, który, widać było, że na dzień takiego słodkiego spotkania musiał zrzucić z siebie mundur szkolny dla większej niepoznaki — bo wyglądał jak z krzyża zdjęty. Wcisnął się w krzesło tak, że ledwo go było widać i od