Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.
— 100 —

wchodzącego odwracał się z przestrachem, jakby inspektora przeczuł.
— Franek! — wołała niezdecydowanego wzrostu, wieku, płci i piękności aktorka o nieustalonym repertuarze. — Franek! idź, przeprowadzaj się prędzej, bo pani dyrektorowa czeka, żebyś próchno wymiótł z mieszkania, nim goście nadejdą.
— No, a tymczasem możesz to tutaj zrobić! — zawołał któryś, śmiejąc się. — Aktorka spłonęła z gniewu i przyciszonym od złości głosem syknęła:
— Rodin!
— Generilla!
Tyranizowała matkę w najpodlejszy sposób.
— Ależ, na Boga! kiedyż się próba zacznie?
Franek wysunął się z teatru.
— Jeszcze niema wszystkich.
— Trzeba posłać, niech przychodzą. Mój Zmarźlaczku, idźno po te krowienty, bo jak pragnę dobrego udziału, oddam rolę i róbcie sobie, co chcecie.
— Powinieneś to dawno zrobić, publiczność umiałaby to ocenić.
— Och! publiczność i tak jest wdzięczna dyrektorowi, że menażerji nie puszcza na scenę.
— Tak, całej nie — tylko niektóre okazy...
— Panie!...
— Cicho, osty! Kalacie karczemną zwadą święty przybytek sztuki. Kłócicie się, jak szewcy.
— Nie — ale jak tenorzy.
— Albo jak aktorki...