Tkała jesień zimę, tkała. Mgły rzadkie, zimne, rozsnuwały się tuż nad ziemią, niby zgrzebne, niebielone przędziwo, którego wątek stanowił drobny, ukośnie siekący deszczyk. Podorane pola szkliły się, przepojone wodą, i leżały ciche, czarniawe, jakby w ciężkiem odpocznieniu po pracy lata. Pustka, otamowana ogromną cichością przestrzeni, zdawała się dyszeć z rozłogów, iść ścierniskami wytartemi, tłuc się pomiędzy krzakami tarniny, obrastającej kamionki po miedzach, i rozwłóczyć po całym świecie nudę i smutek.
Nie było barw na świecie, okręconym szaremi zwojami mgieł, nie było woni, nie było dźwięków innych, nad ciężki pomruk lasów i przelatujących wron krakanie: była tylko szara, przejmująca posępnością jesień, pełna spokoju śmierci i rozkładu, coś jak hekatomba całej przyrody. Liście gniły pod drzewami, jak ostatnie łachmany lata zmarłego; kałuże po drogach, po brózdach, niby żałośnie wylane łzy, siwiły się wodą mętną, zropiałą w rozkładzie.
Dwór, opleciony po szczyty czarnemi, uschłemi pędami wina, niby ramionami trupa, stał hardo