i zdawał się drżeć od gwarów życia, jakie w nim rozbrzmiewało.
Na wyżwirowanym podjeździe stało mnóstwo bryczek i powozów. Konie ubłocone, smutne, z pospuszczanemi łbami, cierpliwie wystawiały grzbiety na deszcz; ludzie także mokli w milczeniu. Jakaś ociężałość smutna i przygnębienie rozpościerały się nad wszystkiem. Ludzie chodzili na palcach, rozmawiali półgłosem i mieli w twarzach coś strwożonego. Na ganek dworu co chwila ktoś wychodził i przepatrywał drogę, biegnącą wskroś otaczającego dom parku, i nie ujrzawszy nic w omglonej przestrzeni, wracał. W ogromnym, obstawionym szafami pokoju, było gwarno. Kilkadziesiąt osób, porozdzielanych na grupy, snuło się i rozprawiało. Kilku młodych księży rozmawiało pod oknem w jakiemś surowem skupieniu.
Na środku pokoju, grupa młodych mężczyzn, obywatelskich latorośli, rozmawiała coś żywo, a zajmująco, bo co chwila wybuchali dyskretnym śmiechem, zatykając sobie usta.
— Buzie w ciup, chłopaczki, bo dziekan spogląda na nas, może przyjdzie — szepnął z nich jeden.
Dziekan, niski, gruby ksiądz przystąpił do nich. Witali go z szacunkiem.
— Na co czekamy, księże dziekanie?
— Na siostrę nieboszczki.
— Straszny wypadek... Taka młoda kobieta i zdrowa zupełnie.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.
— 8 —