Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.
— 123 —

nym wzruszeniem głosem. — Pełna! Fale głów. Ciche szepty międzyaktu, jak brzęczenie nadbiegają. Słychać tylko zamykanie i otwieranie drzwi wchodowych, skrzyp opuszczanych krzeseł, szelest suchy rozwijanych afiszy. Ciepło oddechów, światła, kurtyna kołysze się i wydyma lekko. Kobiety po lożach wachlują się zawzięcie, słyszy najwyraźniej denerwujący chrzęst wachlarzy. Oczy błyszczą, a spojrzenia krzyżują się, jak błyskawice, po sali. Dzwonek! Przycisza się: drugi, trzeci. Zdaje mu się, że sam dzwoni, potem klaśnięcie w dłonie. Kurtyna idzie w górę. Salę zalega cisza. Muzyka gra piano jakąś melodję. Tłumią oddechy. Na scenie obraz. Recytuje z zapałem — robi wrażenie. Publiczność zaczyna musować. Aktorzy nawet słuchają. Na sali gdzie niegdzie podnosi się chusteczka do oczów lub nosa, rozczulają się! Bierze ich sztuka. Teraz następuje przedostatnia scena Ulany z Tadeuszem, jeszcze nienapisana. Natchnienie porywa go, skalę głosu podnosi niezwykle, gra z ogniem, uniesienie dźwięczy mu w głowie, bije z twarzy, promienieje w załzawionych oczach. Płaczą. Nie widzi już nic, — jeszcze jedna skarga, jeszcze jeden okrzyk bólu i rozpaczy. Skończył — cisza — potem grzmot — huragan oklasków rozlega się potężnem echem w jego mózgu. Krzyczą: Autor! autor! — Franek słania się jakoś ociężale pod wrażeniem nieznanego uczucia, wyprostowywa swoją skuloną postać, uśmiech głęboki wewnętrznego wesela duszy ma na ustach, twarz spoconą i czerwoną,