włosy rozczochrane. Idzie kilka kroków przed siebie, odsuwa wspaniałym gestem płótno, dzielące kuchnię, kłania się poważnie, z godnością, lampie, stojącej na ziemi, kominkowi, posłaniu, ścianom brudnym, poplamionym, po których karaluchy, zwabione do światła, spacerują w szeregach wyciągniętych. Cofa się i powraca z takim samym ukłonem, bo słyszy ciągle brawa i wołania: Autor! autor! Czuje się wielkim, szczęśliwym i jakoś dziwnie spokojnym. Widzenie upaja go, jak wódka, jest szczytnym w swej komiczności. Biedne, osamotnione serce!
— Otworzysz, ty małpo?! Franek! Franek! — i słowom tym towarzyszą głośne aż nadto dobijanie się do drzwi i gwar rozmów w sieni.
— Franek! Ach, zwierzę! Otwórzże!
Opamiętał się i, zdmuchnąwszy światło, poskoczył otwierać drzwi. Miał jeszcze w twarzy wyraz podniecenia. Oczy jego, zwykle tak martwe rozpromienione były jeszcze. Usta miał tylko jakoś dziwnie ściągnięte. Pierwszy raz czuł rodzaj smutnego upokorzenia zależności — chwilę to tylko trwało.
— Mój Pedrillo, panowie, zaspał! Zaspałeś, Pedrillo, i trzymałeś donnę Annę pół godziny za drzwiami! Grałam donnę. Kto chce, niech na chwilę wejdzie, tylko na chwilę, później — addio i paa! A! a! — ziewała, zataczając się.
To Simonka wracała z biby, trochę wcześniej, niż zwykle, w gronie kilku wielbicieli.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.
— 124 —