mnie, nie chcą słuchać, o! o! Dżalma — choć troszkę. Matko Boska! Małpy, bydło! Będę wam grać, zobaczycie — będę grać — la la la la la. Pojadę do Texla, zdychajcie sobie, niech Stella weźmie rolę — niech kiedy... kiedy... Franek!... Tumry! wiwat!! — niech żyje miłość, swobodny kankan, zaciereczki na mleku i frajery! Wiwat! — Wasze zdrowie, skantowani, wasze... — i podnosiła rękę do ust, jakby z kieliszkiem. — Spać, spać! zanieś mnie. Władek — spać!
Wziął ją z trudem na ręce, ciężyła mu jak ołów i paliła, jak ogień. Otoczyła mu nagiemi ramionami szyję i przyciskała się do niego.
— Władku! Władku!... — bełkotała niewyraźnie.
Ułożył ją na łóżku. Przyciągnęła go do siebie i z namiętnem uniesieniem całowała go w oczy, usta, włosy. Szeptała jeszcze coś bez związku i myśli, całowała bez siły i zasnęła z ustami na jego ustach — roznamiętniona i senna razem, cudna w swej nagości i wyuzdaniu nieświadomem. Była pijana. Wyswobodził się, jak tylko na dobre zasnęła. Taczał się, był spocony, a zimny — z wysiłku panowania nad sobą i obawy. Spojrzał od drzwi. Świt zórz wkradał się przez okno i oświecał bladem światłem wschodu. Różowe podbicie kotary obrzucało ją lekkim, różowawym blaskiem. Białe jej piersi wznosiły się z ciężkim, długim oddechem.
Bzy z wazonów wionęły dyszącym, rozpalającym krew aromatem.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.
— 133 —