Snadź zimno poranku, wpadające przez potłuczone szyby, zmusiło ją do okrycia się, bo leżała szczelnie otulona kołdrą. Krzątał się pocichu, uprzątał ślady pijatyki, pościerał kurze, poskładał garderobę porozrzucaną. Czuł się tak lekkim, jak nigdy. Rozradowanie, jak słońce, świeciło przez oczy.
Simonka przebudziła się, patrzyła chwilę na uwijającego się po pokoju. Znać było w jej twarzy, zbrukanej rozpustą, a mimo to pięknej, jakąś pracę myśli. Przypominała sobie coś zwolna i z trudem, bo drganie jakieś niezadowolenia przebiegło po jej twarzy. Zapaliła papierosa. Franek się odwrócił, niosąc bukiet świeżego bzu na stolik przy łóżku. Patrzała na niego uważnie.
— Jest herbata?
— Jest. Można przynieść?
— Dobrze.
Przyniósł samowar i postawił go na stołku obok łóżka.
— Daj mi biały kaftanik.
Podał żądany i, gdy kładła na nagie ramiona, nie żenując się bynajmniej jego obecnością, zauważył na piersiach czerwone plamy i wysypkę i cały ton żółtawy skóry, miejscami obwiśniętej.
— Daj drugą szklankę, wypijemy razem herbatę.
Spojrzał zdziwiony. Simonka, jakby na usprawiedliwienie, dodała:
— Nudzę się, sama pijąc.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.
— 135 —