stąpił mu na czoło. Okradli go! Skradli mu Ulanę, życie, szczęście krwią okupione, marzenia nocy nieprzespanych — wszystko! Rozpacz bezbrzeżna wyryła mu się w twarzy, posiniła usta, przebijała przez oczy, niespokojnie, błyskawicznie biegające z przedmiotu na przedmiot. Ręce załamywał spazmatycznie — bezradnie.
Przeszukał po raz drugi. Nie było...
— Ulana! moja Ulana! — łzy zalewały mu serce.
— Ach! to ten, co schodził; usłyszał, że otwierałem drzwi i wyniósł się, zabierając, co mu w ręce wpadło, i ja go przepuściłem! Och! podlec! o! — i wybiegł wściekły, zrozpaczony, jak stał, bez czapki, na ulicę. Nie ujrzał nikogo. Pobiegł w jedną stronę. Nikogo. Przebiegł kilka sąsiednich ulic — toż samo.
Pot zmęczenia zalewał mu twarz, a żal serce.
Nic! Nikogo nie widać. Biegał, jak nieprzytomny. Zaglądał w każdy załamek murów, pod każdy mostek, — wszędzie.
Dowlókł się zpowrotem do bramy i usiadł nad rynsztokiem, bezradny, unicestwiony stratą, obłąkany bólem.
Zakrył twarz rękoma i ryczał prawie płaczem, rozpacz, niewypowiedzianie niepokojąca, rozrywała mu piersi. — Och, Ulana! moja Ulana! — szeptał przez łzy, głosem pełnym cierpienia i miłości. — Och! Ulana! — i czuł się tak nędznym, tak nieszczęśliwym, tak pokrzywdzonym przez wszystko, jak nigdy.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.
— 140 —