jęczmienia, przesycone światłem, mieniły się głęboką, zielonawo-złotą barwą. Żyta miały odcień stalowy. Koniczyny rozkwitłe tworzyły kobierzec o krwawym odblasku, pocentkowane kępami liljowych jaskrów, ostro się odcinały od popielatych pól owsa. Drzewa stojące wprost słońca przedłużone cieniami, miały pozór olbrzymów: z jednej strony zieleń ich była złota, z drugiej czarna. Słońce lało strumieniami światło po przez liście i gałęzie, rysując na przydrożnym trawniku, jak bizantyjski malarz, złote tło do obrazu o konturach z cieni.
Zmrok wyłaził z jakichś nor przestrzennych i słaniając się, zataczał coraz szersze kręgi. Słońce przygasało, w brózdach, po rowach, pod rozłożystemi gruszami ciemniało, łąki zaczęły siwieć rosą i okręcać się fioletowymi mgłami. Cichość jakaś wlewała się w świat i brała wszystko w moc swoją.
Witek tego wszystkiego nie widział, tylko co chwila mówił:
— Paninko, loboga prędzy!
— Nie bój się, ja poproszę papy, to cię nie wybije. Mnie tak dobrze jeździć z tobą. Nie wiem, dlaczego mamusia mi nie daje?
— Juścić, bo to nie pasuje.
— Dlaczego Witku?
— Bo paninka jest dzidzicowa córka, a jo se źruboki pase.
— No, to co? Kiedy ja wolę z tobą jeździć, niż się uczyć głupich rozmówek.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.
— 151 —